OCHRONIĆ SAMOTNOŚĆ
Weronika Kwiatkowska
Wymyka się schematom. Nie daje zaszufladkować. Wzbudza podziw. I kontrowersje. Jest jak bogato tkany arras, w którym każda nić prowadzi do innego wątku. Barbara Plewińska: biochemik, modelka, projektantka kostiumów teatralnych, stylistka. Mówi o sobie, że zawsze chciała być, jak Leonardo Da Vinci, człowiekiem renesansu łączącym pasje naukowe ze sztuką.
Spotykamy się na 42. Ulicy. W Bryant Park. Wczesne popołudnie. Słoneczne, mroźne. Stoliki i krzesła pokryte cienką warstwą śniegu wyglądają jak polukrowane. Dostrzegam Basię z daleka. Piękna, wyprostowana sylwetka. Oryginalny, futrzany kapelusz. Wysokie obcasy. Jest w jej ruchach coś, co przywodzi na myśl wytworność i elegancję minionych epok. Wyciągam aparat i przez obiektyw przyglądam się twarzy Artystki. Wydaje się dość surowa i zdystansowana, ale uśmiechnięte oczy koloru lipowego miodu zdradzają, że jest osobą przychylną światu i ciekawą ludzi.
Namysłów
Barbara Plewińska urodziła się w Łodzi, ale to z Namysłowem, gdzie dorastała, jest związana najsilniej. Ojciec był lekarzem i- jak mówi Artystka- człowiekiem renesansowym. Mieliśmy w domu bardzo dużo książek- opowiada Plewińska- ojciec był bardzo oczytany. Pamiętam, że zaprzyjaźniony księgarz przynosił do domu zamówione lektury, nowości. To po nim odziedziczyłam miłość do literatury, szczególnie naukowej. Moja mama zawsze żartowała- jesteś zupełnie jak ojciec, wszystkie pieniądze na książki wydajesz! Ojciec był autorytetem. Ale też nasza relacja z nim, jak na owe czasy, była wyjątkowa- kontynuuje. Pamiętam, że inne dzieci nam zazdrościły, bo ojciec poświęcał mi, i moim dwóm braciom, bardzo dużo czasu; rozmawiał z nami, zabierał na wycieczki. Kiedy miałam szesnaście lat pojechaliśmy do Warszawy na wystawę Van Gogha. To było wielkie wydarzenie. Podróż pociągiem, przesiadki, cała ta celebra związana z wyjazdem, a przede wszystkim ogromne podekscytowanie, czekanie na to, co się wydarzy. Dzisiaj dostęp do wszystkiego jest dużo łatwiejszy, ale przez to umyka gdzieś magia i niezwykłość, która w dzieciństwie była naszym udziałem.
Typ: wieczny student
Po maturze Basia wybrała biochemię. Dlaczego nie kontynuowała tradycji rodzinnych i nie została lekarzem? Może to zabrzmi nieskromnie, ale mogłam studiować w zasadzie wszystko, byłam dobra i z nauk ścisłych i humanistycznych- mówi Artystka. Na medycynę nie chciałam pójść, ale biochemia, ze względu na to, że była względnie nową dziedziną, bardzo mnie interesowała. Wtedy zresztą- śmieje się- byłam poważnie zafascynowana da Vincim i marzyłam, by zostać kimś takim właśnie. Uważałam, że jeśli zdecyduję się na studia humanistyczne, które nie będą dla mnie żadnym wysiłkiem intelektualnym, nigdy już nie wrócę do nauki, bo nie będę miała nad sobą tego przysłowiowego bata. Oczywiście wtedy nie myślałam o żadnej karierze, nie robiłam dalekosiężnych planów. Dopiero z perspektywy czasu uzmysłowiłam sobie, że jestem typem wiecznego studenta i zawsze najważniejsze dla mnie było uczyć się, rozwijać i nie tylko w jednej, ale w różnych, dziedzinach. Studiowanie biochemii- mówi Plewińska- było bardzo zajmujące i w jakiś sposób łączyło moje różne pasje. Było tam wszystko: chemia fizyczna, fizyka chemiczna, chemia nieorganiczna, organiczna, anatomia, wszystkie biologie, botanika itd. To było fascynujące.
Po studiach przez jakiś czas szukała pracy w zawodzie. W końcu, dzięki znajomościom w łódzkiej filmówce zaczęła pracę dla telewizji. Dostałam się do programu medycznego- opowiada Barbara- najpierw jako asystentka, a wkrótce redaktorka. Robiliśmy piętnastominutowe filmy popularnonaukowe. Jeździłam na research, spotykałam się z niesamowicie interesującymi ludźmi, prawdziwymi pasjonatami. Ktoś np. wdrażał nowe metody leczenia dzieci z syndromem Downa, ktoś inny pracował nad szczepionką na zapalenie wątroby etc. Bardzo lubiłam tę pracę, bo mogłam się rozwijać, ciągle dowiadywać nowych rzeczy. Jednak telewizyjną karierę przerwał wyjazd na Zachód.
Kolorowy ptak
Paryż, to było moje marzenie od dziecka. Ojciec znał bardzo dobrze francuski, czytał nam bajeczki w tym języku. Zawsze miałam słabość do tego kraju- mówi Artystka. Jakie były powody wyjazdu? Polityczne? Nie, raczej nie. Nigdy jakoś dotkliwie nie odczułam działania systemu. Raczej miałam wrażenie, że zaczynam się w Polsce dusić. Po wyprowadzce z Namysłowa do Łodzi, Wrocławia, Warszawy zrozumiałam, że mimo różnicy skali, te miasta wojewódzkie, nawet stolica, to ciągle to małe miasteczko, kolejna wersja Namysłowa, prowincja- kontynuuje. Potrzebowałam przestrzeni. A że zawsze byłam kolorowym ptakiem, bo ubierałam się inaczej niż wszyscy i zwracałam na siebie uwagę, miałam nadzieję, że gdzieś tam, „w wielkim świecie” będę mogła rozwinąć skrzydła, poczuć się swobodniej.
Jaki był Paryż w latach siedemdziesiątych, szczególnie w kontekście szarej, peerelowskiej rzeczywistości? Wbrew temu, co można by oczekiwać, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia- opowiada Plewińska. Wcześniej byłam we Włoszech i Szwajcarii, więc nie był to mój pierwszy raz na Zachodzie. Poza tym moje podejście „naukowe” sprawiło, że byłam świetnie przygotowana. Znałam Paryż z książek i miałam zupełnie inne wyobrażenia. Przyznam, że rozczarowała mnie paryska ulica, Francuzki ubrane w takie same, klasyczne „mundurki”, ten nudny, mieszczański, poprawny sznyt. W Polsce zaczepiano mnie na ulicy, krytykowano mój sposób ubierania, mówiono: zobacz, co ta wariatka na siebie włożyła! Ale- ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu- w Paryżu właściwie było tak samo. Też wzbudzałam sensację i drażniłam tzw. przeciętnych obywateli- śmieje się Barbara.
Obdarzona nietuzinkową urodą i świetnym wyczuciem stylu, Barbara szybko zaczęła pracę, jako profesjonalna modelka. Choć, jak twierdzi, nie miała „komercyjnej” urody. Była za niska, zbyt charakterystyczna, miała duże usta, a w modzie były wąskie „serduszka” i generalnie nie potrafiła być, jak inne dziewczyny na wybiegu, bezbarwna, przezroczysta. Dlatego głównie pozowała do zdjęć i nieustannie opierała się propozycjom, które przychodziły z filmu. Już za czasów studenckich koledzy z Filmówki namawiali Basię do występów przed kamerą, ale ona zupełnie tego nie czuła. Podobnie, jak kariery w modelingu.
Nie byłam top modelką i nie przejawiałam w tym kierunku ambicji- mówi Artystka. Dzięki temu miałam czas, żeby zanurzyć sie kompletnie od środka w kulturę francuską, literaturę, teatr, kino, ludzi. Języka nauczyłam się dość szybko, metodą mojego ojca. Powiedział mi kiedyś, jeśli przeczytasz sto książek, poznasz język- dodaje. A ponieważ jestem osobą gadatliwą i rozmawiam w sposób barokowy, moje słownictwo musiało być naprawdę bogate. Pamiętam, że Francuzi dziwili się, że tak zawzięcie wypisuję słówka i czytam. Ale to był mój sposób na to, by poczuć się w tym języku, i w tym kraju, naprawdę swobodnie.
Kameleon
Basia wyciąga z wielkiej, drewnianej skrzyni fotografie zrobione w Paryżu. Okładki kolorowych magazynów, przepiękne czarno-białe portrety, które śmiało mogłyby udawać filmowe fotosy, kolorowe foldery, wycinki, szkice. Na każdym zdjęciu jest inna. Czasem nie do rozpoznania. Delikatna. Drapieżna. Zmysłowa. Zmieniająca się, jak kameleon. Z kolei prywatne fotografie, z najróżniejszych miejsc i czasów, pokazują zamiłowanie Artystki do zabawy strojem, codziennej konfekcyjnej kreacji, która stała się jej znakiem rozpoznawczym. Skąd potrzeba, by się wyróżniać? Szokować strojem, zwracać na siebie uwagę. Czy to manifestacja wolności, niezależności? Prowokacja, a może rodzaj zbroi, za którą „prawdziwa” Barbara się ukrywa?
To jest potrzeba estetyczna. Bardzo silna- wyjaśnia Plewińska. Zawsze chciałam malować, ale nigdy nie miałam warunków na to, żeby malować tak, jak bym chciała, w takiej skali. Więc myślę, że to jest sposób na wyrażenie mojej kreatywności. Może masz rację, że trochę się za tym chowam- śmieje się Basia- ale inaczej nie potrafię. Owszem, były momenty, że wstydziłam się ubrać tak, jak miałam na to ochotę, nie byłam w stanie przewidzieć reakcji i trochę mnie to paraliżowało. Ale z wiekiem mi przeszło- dodaje. Nie zwracam uwagi na negatywne komentarze, choć w Nowym Jorku, na ulicy, praktycznie się nie zdarzają. Z kolei rodzina, sąsiedzi, przyjaciele już się przyzwyczaili do moich ekstrawagancji, czasem nawet pytają: co tak spokojnie?, mimo że mam na sobie całkiem interesujący zestaw, który w innych okolicznościach mógłby wzbudzić sporą sensację.
New York, New York
Po czterech latach w Paryżu, czterdziestu przeprowadzkach, tysiącach zdjęć i płomiennym romansie z wybitnym francuskim aktorem Jean-Claudem Carrière, Barbara przylatuje do Nowego Jorku. Moja przyjaciółka Ewa mieszkała w Kanadzie, poza tym różni ludzie, których poznałam w Paryżu opowiadali mi o tym mieście, chciałam sprawdzić, co ich tak bardzo fascynuje - tłumaczy Plewińska. Kobieca intuicja podpowiada mi jednak, że podróż za ocean była ucieczką od... mężczyzny. Próbą zatrzaśnięcia emocjonalnych drzwi. Basia nie zaprzecza, ale zaraz dodaje, że nigdy nie żałowała tej decyzji. A Nowy Jork szybko ją uwiódł. Koniec lat siedemdziesiątych w Nowym Jorku to było jedno wielkie party- wspomina Artystka. Szybko poznałam środowisko artystyczne w SOHO, bywałam w wielu ciekawych miejscach. Jednak, w odróżnieniu od większości, nigdy nie brałam narkotyków ani specjalnie nie piłam, więc tę wielką balangę obserwowałam na trzeźwo i muszę przyznać, że z bliska nie wyglądało to już tak przyjemnie- żartuje. Dalej pracowała w modelingu, ale szukała już dla siebie innego zajęcia. Chwytała się różnych prac, jednocześnie coraz bardziej zapuszczając korzenie w nowojorską glebę. Po roku było mi Nowego Jorku za mało- opowiada Barbara- Postanowiłam zostać dłużej. No i zaczęła się walka o zieloną kartę. Zajęło mi to tylko- śmieje się- szesnaście lat. W czasie wgryzania się w Wielkie Jabłko Basia była m.in. stylistką, pracowała przy dekoracji choinek, odnawianiu brownstones, wydawaniu książek dla dzieci czy niskobudżetowym filmie. Brała udział w niezliczonych projektach artystycznych, z których jednym z najważniejszych było zaprojektowanie kostiumów do opery Philipa Glassa pt. Akhnaten.
Sarkofag
Henryka Baranowskiego, reżysera teatralnego, poznałam na przyjęciu- opowiada Plewińska. Zaprosił mnie do współpracy przy operze Echnaton, którą wystawiał w Teatrze Wielkim w Łodzi. Generalnie pieniądze były żadne- przyznaje Artystka- ale ja mogłabym to robić nawet za darmo- zapala się. Liczyła się szansa. Spotkanie z ludźmi. Możliwość wzięcia udziału w tak fantastycznym projekcie. Zawsze lubiłam otaczać się pięknymi rzeczami, a nie zawsze miałam na nie pieniądze, więc musiałam przerabiać, kombinować, robić „coś z niczego”. Ta umiejętność bardzo się przydała podczas pracy przy operze. Mimo niewielkiego budżetu udało się stworzyć naprawdę ciekawe kostiumy. Za które zresztą otrzymaliśmy w 2000 roku Złotą Maskę. Barbara z wielkim entuzjazmem opowiada o przygotowaniach do projektu. Siedziałam w nowojorskiej bibliotece ponad trzy miesiące i studiowałam Egipt. Byłam świetnie przygotowana teoretycznie, ale ciągle szukałam inspiracji. Na pomoc przyszły moje ukochane owady- mówi Artystka i pokazuje w albumie zdjęcie poczwarki motyla, pięknej, złotej, która wygląda jak sarkofag. Czyż nie jest genialna? - pyta. Oczywiście nie wszystkie pomysły mogły być zrealizowane ze względu na brak funduszy, ale wiele udało nam się zrobić. Przygotowywałam się nie tylko teoretycznie, ale też oglądałam modę, żeby wprowadzić elementy współczesne. Ta kombinacja była szalenie udana.
Kilka miesięcy temu Muzeum Sztuki w Północnej Karolinie (North Carolina Museum of Art) zwróciło się do Artystki z prośbą wypożyczenia kostiumów na wystawę, która odbędzie się w 2015 roku pod tytułem: Pharaohs & Fashionistas: Egyptian Style through the Ages. Po trzynastu latach kostiumy potrzebują odnowienia- mówi Artystka- szczególnie, że będą wystawione w gablotach i oglądane z bliska. Muszę więc pojechać do Łodzi i nad nimi popracować. Aktualnie szukam funduszy na ten niezwykły projekt, zwracając się o wsparcie do polskich instytucji kulturalnych.
Szkielet dziobaka
Owady, które zainspirowały Basię do zaprojektowania kostiumów, są niezaprzeczalną miłością Artystki. Studiowałam biochemię i biologia zawsze była moim ulubionym przedmiotem- opowiada Plewińska. Zobaczyłam film The Hellstrom Chronicle i owady mnie zafascynowały. W Paryżu przypadkiem trafiłam na sklep i prywatną galerię owadów i kupiłam pierwszego. Owady a szczególnie Chrząszcze (Coleopters) są nieskończoną kopalnią pomysłów i inspiracją. Szokujące i piękne. W mieszkaniu Barbary, które jest miejscem niezwykłym, zasługującym na odrębną opowieść, owady zaklęte w szklanych bryłach, stanowią piękną i oryginalną ozdobę. Oprócz chrząszczy pod szkłem, w tym magicznym domu znajdują się tysiące bibelotów, a każdy z osobną, fascynującą historią. W „ślepych” oknach rośnie zielona dżungla, rośliny oświetlane sztucznym światłem nadają wnętrzu niesamowity klimat. W rogu wanna wypełniona suszonymi bukietami róż, na półkach pięknie oprawione tomy, przy kominku czai się wypchana puma. Szkielet dziobaka, zasuszone jaszczurki, krokodyle z mosiądzu, wyszperane na pchlich targach i w sklepach z antykami meble i różnego autoramentu przedmioty, mimo nagromadzenia, tworzą zadziwiająco spójną całość. Każda rzecz jest szlachetnej proweniencji i cieszy oko. A umiejętna aranżacja sprawia, że smutno opuszczać ten odrealniony, baśniowy, zachwycający świat.
Zwierzę nawyków
O życiu prywatnym Basia Plewińska opowiada chętnie, choć najciekawsze historie- jak mówi z uśmiechem- nie nadają się do druku. Kiedy pytam, czy nie żałuje odrzuconych awansów milionerów i intratnych „transakcji wiązanych”- odpowiada, że nigdy nie chciała być zamknięta w klatce. Nawet jeśli ta miała być ze złota. Mam często bardzo trudne życie- mówi. Ale swoje, własne. Wiem, że absolutna wolność człowieka jest niemożliwa, ale w tych limitach, które mam, czuję się wolna, niezależna. Większość życia mieszkałam sama. Moje małżeństwa trwały maksymalnie rok, półtora. Nigdy tak naprawdę nie umiałam wyjść za mąż. Mężczyźni, z którymi byłam, po pewnym czasie, więcej mi zabierali, niż dodawali do mojego życia- zwierza się. Człowiek jest zwierzęciem nawyków- żartuje Barbara. Przyzwyczaiłam się do samotności i w tej chwili nie toleruję już cudzej obecności na dłużej. Odpowiada mi to, bo zawsze potrzebowałam dużej przestrzeni dla siebie.
A miłość? Wierzę w miłość, bo ją przeżyłam- mówi Artystka. Jeśli jednak chodzi o mężczyzn, sprawy się komplikują. Szukałam tego, o czym pisze Rilke, że kochankowie powinni chronić wzajemnie swoją samotność (“I hold this to be the highest task of a bond between two people: that each should stand guard over the solitude of the other.”). Bardzo trudny koncept, niezrozumiały przez większość do dzisiaj. Moja mama zawsze mówiła, że nie potrafię się naprawdę zakochać, zaangażować; że ona od razu czuła, że poszłaby za moim ojcem na koniec świata, że zrobiłaby dla niego wszystko. Ja nie. Nie ma faceta, za którym poszłabym na koniec świata- śmieje się Basia. Drogi powinny iść równolegle. Poza tym trudno jest znaleźć kogoś, dla kogo warto byłoby spróbować. Mam duże wymagania w stosunku do mężczyzn, ale też zdaję sobie sprawę z tego, że nie spełniam ich oczekiwań. Większość pragnęła założyć rodzinę, a ja nigdy nie chciałam mieć dzieci- wyjaśnia. Zawsze mówiłam, że zdecydowałabym się na dzieci, gdybym mogła być ojcem, a nie matką. Uważam, że nie każdy się nadaje. Więc choć lubię duże rodziny, mam dobry kontakt z dziećmi przyjaciółek, to cieszę się, że nie są to moje dzieci. Czy nie ma poczucia straty? Żalu, że ominęło ją jakieś ważne, życiowe doświadczenie? Nie, wręcz przeciwnie- odpowiada Barbara. Z biegiem lat zrozumiałam, że pewne sprawy są nieuniknione, jeśli chce się być wiernym samemu sobie. Moja kuzynka często mówiła: denerwuje mnie, że tak komplikujesz sobie życie. Ale szybko zrozumiała i doceniła moje zdecydowanie w byciu sobą. Owszem, bycie outsiderem nie jest łatwe. Muszę właściwie zaczynać każdego dnia od początku. Ale jeśli ma się zainteresowania, pasje, głód poznawania, zdolność do zachwytu najmniejszymi rzeczami, ani wiek, ani brak tzw. stabilizacji nie ma wielkiego znaczenia.
Outsider
Nowy Jork wydaje się być dla Barbary Plewińskiej miejscem idealnym. Gotowym pomieścić wszystkie jej ekstrawagancje a jednocześnie nieustannie stymulować, zadziwiać, oszałamiać. Nie mogłabym mieszkać w Polsce- przyznaje Artystka. W moim wieku, samotna kobieta, żyjąca ostentacyjnie poza wszelkimi normami? Chyba by mnie zjedli- śmieje się. Tutaj jestem anonimowa, wsiadam na rower i o czwartej w nocy jadę na kawę. Albo rano, w pidżamie schodzę do kiosku po gazetę. Nikt się nie dziwi. Nie ocenia. Poza tym w Nowym Jorku można mieć dostęp do różnych środowisk, jest większa rozpiętość, co bardzo sobie cenię- dodaje. Polska bywa mentalnie dość prowincjonalna. Oczywiście, człowiek dojrzewa i, jak mawia Janusz a, w pewnym momencie się już wie, co mogą najlepszego i najgorszego o tobie powiedzieć. Niczym nie zaskoczą- dodaje. Ale mimo wszystko, w Nowym Jorku mam więcej przestrzeni. Łatwiej się oddycha.
Jednak do ojczyzny lubi wracać. Szczególnie do rodzinnego Namysłowa: Tęsknię za Polską. Zawsze, kiedy tam jestem, mam fantastyczny czas. Bardzo lubię Warszawę, choć wiele rzeczy mnie tam drażni- zwierza się Basia. Te salony, saloniki, towarzystwa wzajemnej adoracji. Trochę tam za dużo hipokryzji- żartuje. Uwielbiam Namysłów. Mam tam przyjaciółkę z dzieciństwa, niezwykle interesującą osobę, bardziej światową niż wielu mieszkańców metropolii. Odwiedzam też przyjaciółki mojej matki. To często proste, ale niezwykle mądre i wspaniałe kobiety, od których wiele się uczę. Zresztą zawsze ceniłam tzw. zwykłych ludzi, z ich myśleniem wprost, jakąś prawdą, którą w sobie noszą. Czasami jedno, przypadkowe spotkanie z takim człowiekiem ma większe znaczenie, niż wszystkie „routy” razem wzięte.
Tu i teraz
Kiedy pytam o życiową filozofię, Basia odpowiada bez namysłu: żyć w danym momencie. Ale przecież egzystencja pozbawiona poczucia choć cienia stabilizacji, bezpieczeństwa, wydaje się bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Życie z miesiąca na miesiąc, bez planu i pewności tzw. jutra to dla wielu koszmar na jawie. Ale nie dla niej. Żyję w zgodzie z własną naturą- mówi Plewińska. Nie robię planów, bo z nich nigdy nic nie wychodzi- tłumaczy. Nie mam po prostu innego wyjścia. Jak miałabym żyć inaczej? Iść do pracy, od dziewiątej do piątej? Umarłabym! - śmieje się Barbara. Czasami ktoś pyta, czy nie żałuję życia milionerki, które teoretycznie mogłabym prowadzić? Nie. Nie żałuję. I nikomu nie zazdroszczę. Cudze życie, to nie jest moje życie. Nie ma sensu porównywać i gdybać- kontynuuje Artystka. Jedna z moich przyjaciółek wyszła bardzo dobrze za mąż i mogę przyjrzeć się jej życiu z bliska. Dlatego wiem, że nie nadawałabym się do tego. Jestem samotnikiem. Pozornie bardzo „social”, ale potrzebuję przestrzeni i taki spokój, który coraz bardziej sobie cenię. A przebywanie w tej „złotej klatce” niesie ze sobą -wbrew pozorom-wiele obowiązków i wymusza pewien styl życia, który jest mi całkiem obcy.
Kamienie
Basia powtarza, że ceni osoby kreatywne, które mają nieustanną ciekawość świata. Żywy umysł. I dobre serce. Nie oceniam ludzi tylko po tym, jak zachowują się w stosunku do mnie- mówi- ale obserwuję, jak traktują innych. Doceniam bezinteresowność. Zawsze miała dużo przyjaciół, była otwarta na ludzi. Z czasem jednak nauczyła się, że potrzebny jest czas i przysłowiowa beczka soli. Mam intuicję- wyznaje. Wyczuwam, kto mnie lubi i za co. Nie dam się łatwo nabrać na powierzchowne komplementy- śmieje się. Przyjaźnię się z Amerykanami, choć rzeczywiście ich wyczucie przyjaźni jest inne niż nasze. Dlatego bliżej mi do Europejczyków czy ludzi z Ameryki Południowej- podsumowuje. Serdeczność, z jaką Basia Plewińska przygląda się światu jest dzisiaj czymś szalenie rzadkim. Może dlatego jej życie pełne jest nieprawdopodobnych historii, przepięknych miejsc i niezwykłych ludzi. Wszyscy doświadczamy w życiu cierpienia, walczymy z rutyną codzienności- mówi Barbara- ale czasem zdarzają się momenty nadzwyczajne, które są, jak szlachetne kamienie, klejnoty. Możemy nanizać je na żyłkę i nosić, jak najcenniejszy naszyjnik. Trzeba tylko umieć je dostrzec. Zobaczyć.
Kurier Plus, Nowy Jork, 10 lutego 2013 roku
tekst i fotografia (3 pierwsze): Weronika Kwiatkowska - podwojnezycieweronikik@gmail.com
Pozostałe zdjęcia dodane przez Redakcję Namyslowianie.pl - źródło: facebook.com