Moim domem była fabryka śmierci.
Natalia Czyrny
Niemiec podszedł, podniósł chłopca, popatrzył na niego i roześmiał się ironicznie. Zaczął krzyczeć coś po niemiecku. Dziecko straszliwie płakało. Położył je dwa metry od matki i odszedł. Maleństwo kwiliło jeszcze przez dłuższy czas. W końcu ucichło….
Ma Pan wspaniałą rodzinę…
-Tak, jestem wielkim szczęściarzem. Nigdy nie podejrzewałem, że będę miał sześcioro tak cudownych dzieci, wnuczęta i prawnuczęta. Nie sądziłem, że dożyję tych chwil… Brakuje mi tylko moich rodziców. Nie widziałem ich już bardzo długo i nigdy nie zobaczę.
Co Was rozdzieliło?
- Wojsko. 18 kwietnia 1937 roku skończyłem 23 lata i opuściłem rodzinne Uhorniki. Gdy przejeżdżałem przez Lwów, poczułem, jakbym zostawił tam część siebie. Szkoła, do której chodziłem jako dziecko, boisko, na którym grałem w piłkę… Wspomnienia wracały… Zostałem ułanem. Miałem pięknego, dużego konia. Nazywał się Kasztan.
A pierwszego września rozpoczęła się II wojna światowa…
- Kampania wrześniowa. Niemieckie samoloty bombardowały miasta i wsie, ostrzeliwały tłumy bezbronnych ludzi. Warszawa okaleczona. Połamali jej ręce i nogi, zmiażdżyli głowę, próbowali wydrzeć serce… Jednak ono wciąż biło!
Walczył Pan za Ojczyznę.
- Nie za długo. Dwudziestego drugiego września zostałem wzięty do niewoli. Tydzień później, dwudziestego ósmego września, Warszawa skapitulowała. Trafiłem do Stalagu IA jako jeniec wojenny. 18462.
Numer obozowy…
- Tak. Śnił mi się każdej nocy, przez całe pięć lat mojego pobytu w tym strasznym miejscu.
Co stało się później?
- 13 listopada 1944 roku zostałem przekazany przez Sipo Królewiec do obozu koncentracyjnego w Stutthofie jako więzień polityczny. Tym razem zostałem oznaczony numerem 101938. Najliczniejszą grupą więźniów byli Żydzi. Od jednego z aresztantów dowiedziałem się, że w obozie od 1944 roku przeprowadza się regularne mordy więźniów cyklonem B, w szczególności Żydów, których Hitler nienawidził. Moim domem była fabryka śmierci.
Domem?
- Tak. Bo to był pewnego rodzaju dom. Nie znałem wówczas innego. Zapomniałem jak wyglądał mój. Wtedy rodziną byli dla mnie koledzy z baraku.
Jak wyglądał ten „dom”?
- Był zimny. Ale nie było w nim pusto. To na pewno nie. Choć z czasem było nas co raz mniej. Mówiliśmy wtedy, że Staszek poszedł po świeże bułki, ale niedługo wróci…
Świeże bułki…
- Czułem ich zapach przez jakiś czas. Później już chyba zapomniałem jak pachną. Albo nie chciałem pamiętać. Dzienna racja wyżywienia wynosiła dwie kromki chleba i talerz zupy, której nazwy nie jestem w stanie określić. Czasem dostawałem kawałek suchej kiełbasy, którą chowałem do kieszeni, by została mi na kolejne dni. Ale szybko się psuła… (chwila milczenia). 150 osób!
Co to za liczba?
- Tyle wynosiła jednorazowo wydajność komory gazowej. Ciała służyły między innymi Instytutowi Anatomicznemu w Gdańsku do eksperymentalnej produkcji mydła. Mydło z nich zrobili! Z Antka, ze Staszka, z Romka! Ja pracowałem niewolniczo na rzecz niemieckich firm, a oni w zamian za to traktowali mnie jak psa. Teraz to nawet psa traktuje się lepiej. Nazywali mnie szkodnikiem, który tylko psuje ten „doskonały świat”. Powoli zaczynałem w to wierzyć…Raz widziałem, jak Niemiec ciągnął jedną Żydówkę za włosy, a jej dziecko, kilkumiesięcznego chłopca, położył na ziemi i zostawił. Gdy matka wyrwała się z jego objęcia i pobiegła w stronę synka, żołnierz strzelił. Kobieta upadła obok dziecka. Resztkami sił przykryła je i mocno do siebie przytuliła. Niemiec podszedł, podniósł chłopca. Popatrzył na niego i roześmiał się ironicznie. Zaczął krzyczeć coś po niemiecku. Dziecko straszliwie płakało. Położył je dwa metry od matki i odszedł. Maleństwo kwiliło jeszcze przez dłuższy czas. W końcu ucichło…
Następnie został Pan przewieziony do Buchenwaldu?
- 67364. To mój „adres” w Buchenwaldzie. Na początku nazywał się on Konzentrationslager Ettersberg. Niemcy przeprowadzali tu na więźniach eksperymenty paramedyczne. Pracowaliśmy dla potrzeb spółek Gustloff z Weimaru oraz Fritz – Sauckel, produkujących sprzęt zbrojeniowy. Nie miałem już sił, żeby wracać do pracy. Bałem się. Ale nie chciałem tam umrzeć i ta myśl podtrzymywała mnie przy życiu. Byłem przemarznięty i wycieńczony. Diagnoza jednoznaczna: tyfus – do dziś pamiętam, kiedy lekarz niemiecki wypowiedział to słowo.
Było to równoznaczne z komorą gazową.
- Tak. Miałem dreszcze, ciągłe bóle głowy, wysoką gorączkę. Wymiotowałem, a na ciele pojawiła się wysypka. Czułem, że to koniec. Komora gazowa, a później krematorium. Człowiek jednak wiele potrafi znieść… Przeniesiono mnie do szpitala obozowego. Lekarz niemiecki, podczas wizyty, dał mi jedną dobę na wyzdrowienie. W przeciwnym razie czekała mnie śmierć. Leżałem na noszach i patrzyłem na człowieka obok. W ręlu trzymał niewielki krzyżyk. W pewnym momencie zaczął: „Bogurodzica Dziewica, Bogiem sławiena Maryja, U Twego Syna, Gospodzina, Matko zwolena, Maryja! Zyszczy nam, spuści nam! Kyrie elejson…” Powtórzył te słowa kilka razy. Później zacząłem się modlić razem z nim. Bóg mnie wysłuchał. Dostałem lekarstwo, które wtedy w obozie było na wagę złota. Podał mi je ten niemiecki lekarz. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobił. Przeżyłem.
I doczekał się Pan wyzwolenia obozu.
- Po raz pierwszy od sześciu lat się uśmiechnąłem. Amerykanie przywieźli nam jedzenie. Rzuciłem się na czekoladę. Jedna, druga, trzecia tabliczka… Byłem tak głodny, że przestałem liczyć, ile ich zjadłem. Nagle poczułem straszliwy ból. Czułem, jak coś przeszywa mój żołądek. Dostałem biegunkę. Prawie się odwodniłem, ale pojawił się na mojej drodze kolejny dobry człowiek.
Kto to był?
-Kobieta, rodowita Niemka. Zabrała mnie do swojego domu i leczyła, aż nabrałem sił. Uratowała mi życie. Próbowałem jej to wynagrodzić i pomagałem jej przez pewien czas w gospodarstwie.
A kiedy poznał Pan swoją żonę?
- Wyjechałem do obozu przejściowego dla Polaków i Rosjan w Wildflecken. Objąłem posadę zarządcy obozowej łaźni. Pewnego dnia ją ujrzałem. Była piękna. Dalej jest. Raisa – tak się jeszcze wtedy nazywała. Zrobiłem malutką dziurkę w ścianie łaźni i kiedy się kąpała, podglądałem ją. Udawała wobec mnie obojętną, ale wykrzyczałem jej pewnego dnia, że i tak będzie moja! I tak się stało. Pobraliśmy się. Raisa ochrzciła się i przyjęła imię Paulina. W obozie urodził się też nasz syn, Ryszard.
I wrócili Państwo do domu, prawdziwego domu, tworząc rodzinę…
- Razem z żoną, transportem, który jechał do Polski, wróciliśmy do kraju. Sprzedałem radio, a za pieniądze kupiłem od swojego brata dom i gospodarstwo.
Za jedno radio?
- Tak, tak, za radio – dom! Bardzo ciężko pracowaliśmy. W zniszczonej wojną Polsce nie było niczego. Takie to były czasy…
Więc jak sobie Państwo poradzili?
- Któregoś dnia przyszło do nas małżeństwo. Przynieśli nam kosz jaj i kwokę. Inni przynieśli dwa talerze i komplet sztućców, a następni worek pszenicy. Pomoc… Zwykła ludzka pomoc… My, Polacy, musieliśmy sobie pomagać. Udało nam się odbudować wszystko.
Jest Pan bohaterem.
- Nie, nie jestem. Nie było mi dane walczyć za nasz kraj…
Ale dzięki ludziom takim jak Pan, znamy prawdę.
- To prawda. Ale my już odchodzimy… Odchodzi ostatnie pokolenie ludzi, którzy pamiętają te czasy… Chciałbym, aby ludzie posłuchali naszej opowieści, póki jeszcze mówimy….